sobota, 21 września 2013

Poród rozdział II - zakupy

                                                         ZAKUPY

            Na początek poszedłem wziąć prysznic, by zmyć z siebie zapach potu. Kiedy otworzyłem drzwi prowadzące do łazienki, oczom moim ukazał się królewski widok, przepięknych, marmurowych kafli. Pomieszczenie to, zostało zaprojektowane wyłącznie przez Agatę. Było dokładnie takie, jakie sobie wymarzyła. Starodawna, żeliwna wanna, postawiona na rzeźbionych nogach, obłożona dookoła białym marmurem. Obok niej, w drewnianej ramie, powiesiliśmy na ścianie, wielkie, kryształowe lustro. Rama została zaimpregnowana, specjalnym impregnatem, który miał chronić ją przed wilgocią. Podłoga oraz ściany, obłożone były ciemniejszym kamieniem.
Wszedłem do wanny i odkręciłem kurek z ciepłą wodą. Nastawiłem na trzydzieści stopni. Tak, właśnie taki mieliśmy wypasiony kran. Namydlając się, naturalnie uważałem na ten nadwyrężony ostatnią nocą organ. Po umyciu się, wyszczotkowałem porządnie swoje zęby, chcąc pozbyć się wszelkich drobnoustrojów, które mogły znajdować się w moich ustach.
Po skończonej toalecie, poszedłem do sypialni i ubrałem się. Założyłem dżinsowe spodnie, bawełnianą koszulę, koloru beżowego i skórzane buty.
Był miesiąc maj, ale niestety panująca na zewnątrz – aura, przypominała raczej wczesną jesień niżeli wczesne lato. Z sekretarzyka wyciągnąłem listę sprawunków i nim udałem się do sklepu, postanowiłem właściwie je zaplanować.
— Dobra, co my tu w ogóle mamy? — Powiedziałem do siebie, przy okazji zapalając papierosa. — Pieluchy. — To łatwe.
— Zasypka do pupy. — Hm? To chyba jest zwykły puder, pomyślałem sobie.
— Chusteczki, krem i maść na odparzenia.
— Mleko. — No to się zaczęło. Krowie, to ja wiem gdzie kupić, ale gdzie do jasnej cholery mam znaleźć mleko matki? Kurde, ależ wymyśliła. Wiem! Internet.
Mimo usilnego szukania, na naszych jak i również zagranicznych stronach, nigdzie nie znalazłem sklepu, który by takie sprzedawał. Substytuty mleka matki, to i owszem, były.
Lecz o ile znam swoją żonę, to jest ona ostatnią osobą, która toleruje jakiekolwiek substytuty pokarmów naturalnych.
— Kurwa mać! — Zakląłem, powiesi mnie jak tego nie znajdę. Cóż, może w sklepie z artykułami dla niemowląt, wskażą mi jakiś adres?
— Wózek, nosidełko do samochodu, łóżeczko oraz pościel. Buteleczki, smoczki i śliniaczki. — Dopiero teraz dotarło do mnie, że my właściwie nie byliśmy w ogóle, przygotowani na dziecko.
— Pomaluj pokój. — Mam się śmiać? Niby, na jaki kolor? — Na niebieski. — Doczytałem.
Lista zawierała jeszcze kilka wytycznych, jednak były to rzeczy, dopiero na za jakiś czas. Wziąłem, więc klucze, zamknąłem dom i poszedłem do garażu, który znajdował się kilka metrów od domu. Była to zwykła, blaszana puszka postawiona bezpośrednio na trawie, ale na moje – nasze potrzeby, w zupełności nam wystarczała. Otworzyłem kluczem, lekkie, stalowe oraz brązowe drzwi i po chwili moim oczom ukazał się „on”:
Był to Chrysler 300C 3.0 V6 CRD 218KM, którego wygląd zupełnie nie przypominał lekkich i eleganckich projektów włoskich stylistów. Karoseria sprawia wrażenie ciężkiej i mocnej. Do tego olbrzymie 18-calowe chromowane koła i atrapa chłodnicy jak z ciężarówki.  Auto waży 1,8 t, zatem 218 KM jest mu w zasadzie bardzo potrzebne by mógł osiągnąć setkę w niecałe dziesięć sekund.
             300 C jest bardzo komfortowym pojazdem. Ponad 5-metrowe nadwozie pozwala porównywać przestrzeń w kabinie z europejskimi limuzynami tj. Mercedes klasy S, BMW serii 7, czy Audi A8. Chromowany grill może niektórym przywodzić na myśl nawet Bentleya, czy Rolls Royce'a. Zresztą, jakość wyposażenia, elegancki styl wnętrza i wykończenie nie pozwalają mi na słowa jakiejkolwiek krytyki.
             Kabina utrzymana była w czarnej tonacji. Skórzana tapicerka, dwustrefowa automatyczna klimatyzacja oraz – obsługiwane niewielkimi przyciskami w kierownicy – radio z CD i MP3 wraz ze wzmacniaczem Boston Acoustic z 6 głośnikami i zmieniarką na 6 płyt. O elektrycznie podnoszonych szybach nie będę nawet wspominał, gdyż w przypadku tego samochodu byłoby to profanacją.
Tylko dekoracje z drewna orzechowego wymagały dopłaty. Świetnie na jej tle wyglądała stylowa deska rozdzielcza, z zegarami o stylu nawiązującym do tarcz zegarów sprzed 100 lat.
Na szczęście silnik diesla, który jest zainstalowany w tym modelu spala mi tylko około 8 litrów na trasie. Niestety w mieście jest już nieco gorzej. Naturalnie jak przystało na przedstawiciela klasy aut luksusowych – Chrysler 300 C wyposażony był we wszystkie dostępne elektroniczne układy wspomagające. Był, więc ABS z ESP i asystentem hamowania, system kontroli trakcji, czujniki parkowania z tyłu, do tego czołowe poduszki powietrzne, boczne z przodu i z tyłu oraz system ARS otwierający wszystkie zamki i włączający światła po wypadku.
Mój to był piękny, srebrny metalik. Kulturą pracy silnika, przypominał eleganckiego kulturystę. Mocny, ale cichy. Zwariowałem na punkcie tego samochodu, jak tylko go zobaczyłem. Trochę jednak czasu minęło nim go kupiliśmy.
Wsiadłem do ‘fury’ i odpaliłem silnik. Po chwili do moich uszu doszedł charakterystyczny, aczkolwiek jak dla mnie piękny dźwięk diesla. Kiedy silnik pracował, ja sięgnąłem ze schowka – znajdującego się naprzeciwko pasażera – amatorski alkomat. Włączyłem go, po czym przystawiłem plastikowy ustnik do warg, by po usłyszeniu sygnału gotowości, zacząć w niego dmuchać. Gdzieś mniej więcej po upływie pięciu sekund, kolejny sygnał dźwiękowy dał mi znać, że czas pomiaru właśnie się skończył. Odczekałem chwilę i spojrzałem na licznik.
— 1,1 promila — niedobrze kurwa, pomyślałem sobie — jak pojadę i mnie dupną, to zaliczę areszt jak nic, a nie daj boże jeszcze spowoduję jakiś wypadek? — E chyba dam sobie dzisiaj z tym spokój, ewentualnie zobaczę wieczorem — postanowiłem i wyłączyłem samochód. Wtedy zadzwonił telefon. Wyciągnąłem go z kieszeni i spojrzałem na wyświetlacz. Żona moja to była:
— Cześć kochanie — odezwałem się do niej kulturalnie — cóż tam słychać?
— Byłeś już w sklepie?
— Eeee — zaciąłem się z lekka — właściwie to jeszcze nie.
— To, na co czekasz?! — Krzyknęła na mnie — kiedy chcesz zrobić zakupy?
— No dzisiaj. — Odparłem
— Masz iść na nie natychmiast! Rozumiemy się?!
— Kochanie nie krzycz na mnie — poczułem, że właśnie zrobiłem się czerwony na twarzy — na pewno zdążę je dzisiaj zrobić, ale może niekoniecznie w tej chwili.
— Co? Oblewało się synka? Jacuś wpadł?
— No
— Chu… mnie to … mam to w dupie! Masz jechać do sklepu i kupić mi to, o co ciebie poprosiłam i nie chcę słyszeć, że jesteś pijany, kontuzjowany, czy też zwyczajnie, kurwa zmęczony! Jasne? Wyraziłam się dostatecznie zrozumiale?
— Tak kochanie — odpowiedziałem potulnie — jak sobie życzysz.
— No! To na razie tyle, odezwę się później! — Krzyknęła, po czym bez pożegnania rozłączyła się. Spojrzałem na telefon. Cóż mogłem zrobić? Wzdrygnąłem jedynie ramionami, po czym zapaliłem silnik i wyjechałem z garażu.

Przez całą drogę do sklepu jechałem jak na szpilkach. Oczywiście włączyłem światła, zapiąłem pasy bezpieczeństwa i nie przekraczałem dozwolonej prędkości, by w razie jakiś kontroli drogowych, już z daleka nie wzbudzać podejrzeń. Jak na złość, co chwila mijałem jadące radiowozy, policjantów z ‘suszarkami’. Zawsze mnie to zastanawiało, że jak człowiek ma coś na sumieniu, ‘oni’ wyrastają spod ziemi jak grzyby po deszczu. Też zauważyliście tę prawidłowość? Podczas jazdy słuchałem radia ze złotymi przebojami, gdyż nowe aranżacje muzyczne jakoś nie wzbudzały u mnie dreszczy, czy też ekscytującego podniecenia. Stare piosenki, przynajmniej według mnie posiadały, niosły ze sobą taką emocjonalną siłę, która uskrzydlała, wprawiała mnie w dobry nastrój. W końcu dotarłem do celu. Zaparkowałem samochód tuż naprzeciwko głównego wejścia. Wysiadłem z auta i skierowałem się w jego stronę. Kiedy wlazłem do wewnątrz tego minimalistycznego ‘centrum handlowego’ od razu skierowałem swe kroki do specjalistycznego sklepu, w którym postanowiłem dokonać zakupów.          

Wszedłem do środka wyżej rzeczonego ‘składu’ i podszedłem do młodej sprzedawczyni, która znudzona stała za ladą. Na moje oko miała ze dwadzieścia kilka lat, czarne włosy oraz ‘przerysowany’ makijaż na twarzy. Policzki maźnięte na różowo, co sprawiało wrażenie, jakby cały czas oglądała filmy dla dorosłych, tudzież stale ją by ktoś podrywał i prawił komplementy. Powieki obłożone zielonym cieniem i obrysowane czarną kredką. Usta miała pomalowane, że tak się wyrażę – je bitnym czerwonym. Stanąłem naprzeciw niej, spojrzałem w jej brązowe oczy i nie czekając na kulturalne z jej strony ‘Dzień dobry, słucham’ – spytałem:
— Potrzebuję pieluchy do dziecka…
— Nie ma. — Odparła, nim zdążyłem wypluć się do końca.
— A puder i chusteczki?
— Nie ma. — Odpowiedziała, a ja poczułem się jak Laskowik.
— A co jest?
— Mamy, zabawki, ubranka i wózki. — Odpowiedziała mi, podirytowana sprzedawczyni.
— Do widzenia. — Syknąłem do niej i wyszedłem.
Postanowiłem pójść, zatem na market, gdyż doszedłem do wniosku, że tam na pewno kupię więcej. Wziąłem duży koszyk i zniknąłem między regałami. Po godzinie chodzenia, mój koszyk został wypełniony wszystkimi potrzebnymi artykułami spożywczymi. Czekolady, cukierki i paluszki. Orzechy laskowe, nerkowce i włoskie. Przecież nie wiedziałem, jakie mu będą smakować. Banany, mandarynki i rodzynki. Soczki z cukrem ukrytym oraz te z jawnym. Jajka, wędliny (kiełbasy cztery rodzaje, szynki i boczek), trochę żółtego sera – tak ze cztery kilo, kilka butelek wódki i zgrzewkę piwa. A nie to ostatnie dla mnie.
Spojrzałem na listę zakupów i ze smutkiem stwierdziłem, iż żaden z tych artykułów nie znajdował się na niej, ale wyszedłem z założenia, że Agata specjalnie o nich nie napisała, licząc zapewne na moją kreatywność. Kiedy dopchałem przyciężkawy już wózek do regału z pieluchami, stanąłem.
Na paczkach, nie było podanego wieku ino waga dziecka. Ile on może ważyć do cholery? Agata zasadniczo, nie jest za silna. Bez trudu dźwiga tak do czterech kilogramów. Dzisiaj, a właściwie to wczoraj w nocy była zmęczona porodem, i strasznie jej drżały ręce, więc dziecko mogło ważyć, co najwyżej ze dwa kilo?
Patrzę na rozmiarówkę. Takich pieluch nie ma!
— Mogę w czymś panu pomóc? — Zagadała do mnie młoda ekspedientka.
Na pierwszy rzut oka mogła mieć ze dwadzieścia kilka lat. Tłuste brązowe włosy spięte w kitkę, oraz przetłuszczona cera, bardzo ją szpeciły. Figurę dziewczyny, również ciężko było mi ocenić, ponieważ niebieska „firmowa” koszulka skutecznie ją zakrywała, aczkolwiek była bardziej chuda niż gruba. Miała szaroniebieskie oczy, co sugerowało mi, że brązowy kolor jej włosów, nie był naturalny. O dziwo tłusta cera, okazała się czysta, jeżeli chodzi o wągry i pryszcze. Woń, która od niej zalatywała, była mieszaniną zapachu tanich perfum, potu i nikotyny, palonej zapewne w zamkniętym pomieszczeniu.
— Tak, może pani. Potrzebuję pieluchy dla synka, ale tu są tylko same duże rozmiary.
— A ile synek waży?
— No tak ze dwa kilo.
— U! Wcześniak?
— Nie, dlaczego?
— Taki drobniutki?
— Wcale nie drobniutki! Mnie wyglądał na dużego.
— A kiedy się urodził?
— Dzisiaj. Dzisiaj w nocy.
— Niech pan weźmie te. — Powiedziała do mnie z uśmiechem i podała mi jakieś Hugis.
— Świetnie, bardzo pani dziękuję — rzekłem, po czym położyłem podaną mi przez sprzedawczynie paczkę pieluch na samą górę innych produktów, które zakupiłem wcześniej. Mam jeszcze jeden problem tak, więc jeśli byłaby pani tak miła i mogła by mi w nim pomóc?
— A, co panu jeszcze potrzeba?
— Potrzebuję mleko matki.
— Zapraszam do tamtego regału. — Powiedziała i podeszła do półki obok. — Proszę. — Powiedziała podając mi jakieś pudełko.
— Przy całym szacunku, ale czy mleko matki nie powinno być, no wie pani, bardziej płynne? Te mi wygląda na suche.
— Jest suche, bo to jest tylko substytut.
— To ja takiego nie chcę — odpowiedziałem oddając jej z powrotem metalową puszkę — proszę mi dać takie prawdziwe.
— W takim razie po takie musi iść pan do szpitala. — Odpowiedziała z uśmiechem. No chyba się w końcu wyjaśniło, a ja głupi szukałem po sklepach.
— Tam dostanę?
— Tak, nawet pozna pan sprzedawczynię.
— Tzn.?
— Takie mleko, ma pana żona w swoich piersiach.
— Czyli, że co? Nie ma takiego w kartonikach?
— Nie proszę pana! Kobiety to nie krowy, które pasłyby się gdzieś i produkowały mleko. Do szkoły pan nigdy nie chodził?
— Chodziłem, ale najwidoczniej tę lekcję przespałem.
— Owszem, w USA są takie banki, w których matki nadmiar swojego mleka składują, tudzież oddają na rzecz innych kobiet, ale Polska to nie stany. Jednak proszę się nie martwić, pana żonie na pewno chodziło o te. — Rzekła z uśmiechem, oddając mi metalowa puszkę. — Swoją drogą, byłoby chyba lepiej, gdyby przynajmniej do trzeciego miesiąca, pańska żona karmiła dzidziusia piersią.
— No może i tak, ale ktoś musi pracować.
— Mam pomysł. Może pan by spróbował?
— Karmić syna piersią?
— Nie! Iść do pracy.
— To nie takie łatwe, zresztą nie chcę pani zanudzać. Dziękuję bardzo za pomoc.
— Zawszę mogę służyć panu pomocą — szepnęła rumieniąc się przy tym odrobinę — to mój telefon, w razie potrzeby proszę dzwonić. — Podała mi niewielką karteczkę z imieniem i nazwiskiem oraz numerem telefonu, po czym szybko znikła gdzieś między regałami.
— Ok. — odpowiedziałem już właściwie do siebie. — Kurczę ma się ten zwierzęcy magnetyzm! — Pomyślałem sobie.
Kiedy dziewczyna sobie poszła, pchnąłem wózek i skierowałem się w stronę kas. Miałem szczęście, ponieważ o tym czasie, niema długich kolejek. Stanąłem w najkrótszej.
— Dzień dobry. — Powiedziała do mnie smutna kasjerka.
— Dzień dobry. Dlaczego jest pani taka smutna?
— Szkoda gadać. — Odpowiedziała. — Siedzę tu od szóstej rano i jeszcze nie miałam przerwy.
— Dlaczego?
— Bo jak poprosiłam szefową zmiany o pięciominutową przerwę, odpowiedziała mi, że z powodu przeważającej liczby klientów, jest to nie możliwe.
Rozejrzałem się po kasach. Przy każdej otwartej stało, co najwyżej dwoje klientów.
— O której to było gadzinie?
— Ja wiem? Z pięć minut temu.
— Acha. Ona pracuje w tym samym sklepie?
— Ha, ha. — Głośno się zaśmiała. — Tak.
— Może pani nie lubi?
— Najwidoczniej. Mści się.
— Za co? Oczywiście, jeżeli to nie tajemnica?
— Jej chłopak się do mnie uśmiechnął.
— A to bydle.
— No. Jaką mu zrobiła scenę? Tak na niego krzyczała, że aż kierownictwo przybiegło sprawdzić, co się dzieje.
— No cóż i tak bywa. Ile płacę?
— 324 zł.
— Proszę. — Powiedziałem i podałem jej kartę.
— Dziękuję, zielony guzik a następnie nr Pin.
Dziesięć minut później, pakowałem zakupy do samochodu. Kiedy skończyłem załadunek, zadzwonił telefon.
— No cześć skarbie. – Powiedziałem najbardziej grzecznie jak tylko umiałem, gdy odebrałem połączenie przychodzące, gdyż nie chciałem ponownie denerwować swojej żony.
— Cześć. Jak ci idą zakupy? Poradziłeś sobie ze wszystkim?
— W zasadzie dobrze, namieszałaś mi tylko z tym mlekiem matki, ale jakoś sobie poradziłem.
— Co masz na myśli, mówiąc namieszałam?
— E tam. Pomyślałem, że ci chodzi o takie prawdziwe.
— Nie żartuj sobie, poważnie?
— Tak. Za dużo wczoraj wypiłem i jakoś tak się zakręciłem. Jak się czujesz?
— No z Euzebiuszem jest wszystko w porządku, tylko ja…
— A kto to?
— Nasz synek.
— A od kiedy ma na imię Euzebiusz?
— Od dzisiaj.
— Wydawało mi się, że miał mieć na imię Krzysztof?
— No i dobrze mówisz. Wydawało ci się.
— Nie, nie moja droga, ustalaliśmy coś i będę się tego trzymał.
— Ma na imię Euzebiusz i tak zostanie. Ja go urodziłam i tak postanowiłam. Koniec kropka.
— Dobrze, pogadamy w domu. Co z tobą?
— Na początek, to chciałam cię przeprosić za tą naszą poprzednią rozmowę … — ok. teraz trochę się przeraziłem jej stanem psychicznym, ponieważ ona nigdy przedtem za nic mnie nie przepraszała — wybacz mi, ale jestem mocno porozrywana, do tego chirurg musiał mnie dociąć, więc pewnie jeszcze kilka dni tu poleżę, chociaż zależy to od tego, jak szybko będzie się goić rana. Jak wszystko będzie dobrze, to za dwa dni wyjdę. Będziesz miał czas na przygotowania.
— Chirurg cię dociął. Tzn.?
— No skalpelem wyrównał ranę, zrobił lekką plastykę, może odrobinę ponaciągał tu i tam. No wiesz, żebym nie była taka postrzępiona, tylko równa.
— Tak gratisowo?
— Zwariowałeś. Musiałam mu zapłacić cztery tysiące.
— A skąd je wzięłaś?
— Wiesz, że bez telefonu i karty kredytowej nigdzie się z domu nie ruszam.
— Zdążyłaś je zabrać?
— No naprawdę, zadajesz pytania, jakbyś był jeszcze pijany. Jedź do domu i zacznij malować ściany.
Po tych słowach rozłączyła się. Nie zostało mi nic innego, jak tylko pojechać do domu i zacząć malowanie.
 Droga powrotna zajęła mi kilkadziesiąt minut, ponieważ nasi drogowcy, kolejny już raz remontowali zniszczoną nawierzchnię jezdni. Tydzień temu zdarli asfalt, a teraz wylewali nowy, który zapewne za dwa lata będą zrywać i kłaść ponownie.
Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego w naszym kraju nie wykonuje się nowych dróg, tylko łata stare? Jednak jak się nad tym zagadnieniem chwilę zastanowić, to człowiek dochodzi do wniosku, że w tym szaleństwie jest metoda.
Pomyślicie zapewne, że dostałem chwilowego udaru, lecz już spieszę z wyjaśnieniem.
Gdybyśmy porządnie, zgodnie ze sztuką budowlaną, wybudowali ładne szerokie, wielopasmowe autostrady, z właściwym utwardzeniem, podsypką i warstwą amortyzującą. Czyli takie, jakie wykonuje się w cywilizowanej europie, to po wybudowaniu wystarczającej sieci autostrad, drogowcy nie mieliby już, czego remontować, a przynajmniej przez jakieś kilkadziesiąt lat. Łatając drogi, które i tak za niedługi czas, trzeba będzie ponownie naprawiać, zapewniają sobie front robót na długie lata. Ponownie z budżetu państwa czy samorządów, popłyną pieniądze, ludzie będą mieli pracę i wszyscy, poza kierowcami oczywiście, będą zadowoleni. A wiadomo, że ten pracownik zadowolony, który ma do swojej emerytury zapewnioną pracę. Na tym właśnie polega cud Polskich dróg. Myślę, że pozostałe rządy państw nie są na tyle rozwinięte umysłowo, by pojąć ten ekonomiczny fenomen.
Kiedy już w końcu do kulałem się do domu, byłem na tyle zmęczony, że postanowiłem zjeść śniadanie, a w zasadzie to obiad. Miałem ochotę na pizze, ale biorąc pod uwagę fakt remontów, oraz to, że żadną inną drogą się do mnie nie dojedzie, wizja zjedzenia zimnej jakoś mnie nie skusiła.
Postanowiłem, więc że zrobię sobie jajecznicę. Agata ma znajomą, która sprzedaje jej jajka, ale wiecie takie od tych kurek, które pasą się luzem. Jajka te są znacznie smaczniejsze od tych tzw. ‘fermowych’.
Jedząc jajecznicę, przygryzając ją świeżutkim pieczywem, układałem sobie w głowie plan działania. Jak się okazało, moja żona zadbała o to, by niczego mi nie zabrakło. Miałem przygotowaną puszkę farby, wałek sznurkowy oraz pędzel. Folia do osłonięcia podłogi, leżała w pokoju, nierozpakowana.
— Bardzo smaczne są te jajka. — Powiedziałem do siebie w myślach.
Tak, często rozmawiam sam ze sobą. Jednak jak mówił mi mój stary dobry znajomy, każdy z nas od czasu do czasu musi porozmawiać z kimś inteligentnym. Jako że, nikogo takiego nie było w pobliżu, byłem jedynym, z kim mogłem mądrze pogadać.
Kiedy skończyłem posiłek, poszedłem do sypialni i przebrałem się. Założyłem stare i zniszczone, jasne, dżinsowe spodnie oraz flanelową koszulę w niebiesko-białą kratkę, która notabene nosiła na sobie ślady poprzednich remontów.
Poszedłem do pokoju, którego drzwi wejściowe znajdowały się naprzeciwko kominka.
Rozkładanie foli zajęło mi niecałą godzinę, ale za to przyklejenie jej do listew podłogowych, za pomocą taśmy papierowej, okazało się już znacznie bardziej pracochłonne, niż pierwotnie zakładałem. W końcu po około dwóch godzinach ciężkiej i poniekąd wyczerpującej pracy, stanąłem w progu drzwi, dumny, niczym Paw z wykonanej przez siebie, roboty.
Naturalnie zapaliłem na tę okoliczność papierosa. Pięć minut później śrubokrętem podważyłem wieczko, żeby sprawdzić stan farby, kiedy nagle zadzwoniła moja komórka.
— No witam. — Powiedziałem, odbierając połączenie, widząc na wyświetlaczu uśmiechniętą mordę Jacka.
— Musisz wypić. — Powiedział mi na ‘dzień dobry’ .
— Już piłem. — Odpowiedziałem.
— Gratulacje — usłyszałem w słuchawce ‘uśmiechnięty’ głos Jacka — prawdziwy ojciec z ciebie. A, co wypiłeś?
— Kawę.—– Odpowiedziałem. — A myślałeś, że co?
— Kurwa! — Przeklną głośno — nie żartuj sobie ze mnie! Będę za dziesięć minut. Zrobimy jakąś flaszkę, pogadamy o starych czasach.
— Niech będzie, ale najpierw pomalujemy pokój.
— Jaki pokój?
— Jak to, jaki? No ten dla synka. Muszę walnąć go świeżą farbą.
— No dobrze… — stęknął mi do słuchawki — zgadzam się, chociaż zdajesz sobie sprawę z tego, że nie jestem tym pomysłem, zachwycony?
— Zdaję sobie, ale nic na to nie poradzę. Agata mnie prosiła…
— Ty musisz wykonać, ha, ha, ha — zaśmiał się bezczelnie.
— Na razie. — Odparłem chłodno.
— Pa.
Po zakończonej rozmowie odłożyłem telefon na kominek i wziąłem do ręki puszkę z niebieską farbą.
— Najpierw trzeba zamieszać. – Powiedziałem do siebie, czytając skromną instrukcję obsługi, która naklejona była na opakowaniu. — Po, co mieszać, skoro wystarczy, że wstrząsnę puszką? — Kolejna, fenomenalna myśl wpadła mi do głowy.

Dwadzieścia minut później, usłyszałem dzwonek do drzwi. Poszedłem do nich i otworzyłem je. Na dworze stał wysoki i chudy pan. Krótko przystrzyżone włosy, nieogolona twarz, z widocznym na dolnej szczęce siniakiem. Stał i gapił się na mnie swoimi jasnoniebieskimi oczami, zupełnie, jakby zobaczył przed sobą ducha.
— Coś ci nie pasuje? — Spytałem, po krótkiej chwili, tej permanentnej inwigilacji.
— Dlaczego jesteś niebieski na twarzy?
— Zainwestowałem w makijaż permanentny — odpowiedziałem, uśmiechając się szeroko do Jacka — wchodź.
— Widzę że kominek też był u kosmetyczki — zażartował, gdy wszedł do dużego pokoju i spojrzał na wymurowany ‘mebel’.
— Masz na myśli tę wielką plamę, tak w połowie wysokości?
— Malujesz pokój, czy kominek? — Zerknął na mnie podejrzliwym wzrokiem. — Wiem, że syn jest jeszcze mały, ale do kominka łóżeczka raczej nie zmieścisz.
— Buhahaha… — zaśmiałem się — chcę, chciałem pomalować pokój… kominkowi dostało się przez przypadek.
— Widzę, że podłodze również?
— A co? Wkurwiała już mnie ta jej czerwona barwa.
— Ale ścian jeszcze nie tknąłeś? — Spytał, kiedy wszedł do remontowanego pomieszczenia.
— Nie. I raczej już dzisiaj nie ruszę. Pomożesz mi sprzątnąć ten bałagan?
— Owszem.
Na moje szczęście, była to farba akrylowa, rozpuszczalna w wodzie, dlatego zmycie jej z kominka i podłogi nie było trudnym zadaniem, aczkolwiek nieco pracochłonnym.
— Jak to zrobiłeś? — Zapytał mnie mój kolega, gdy starał się doprowadzić do poprzedniego koloru stare cegły.
— Chciałem wstrząsnąć puszkę, żeby wymieszać farbę, ale po twoim telefonie, zapomniałem, że ją częściowo otworzyłem. Dlatego zawartość puszki, zamiast się wymieszać, opuściła ją.
— Znaczy się, małe czarne w aerozolu?
— Pechozlol? Tak.
— Agata, kiedy wraca?
— Chuj wie? Chyba pojutrze.
— Nie zdążysz?
— Pytasz, czy wiesz? Poczekaj, wpadłem właśnie na pewien pomysł. — Odpowiedziałem i wykręciłem nr w telefonie.
— Dzień dobry, nazywam się Alojzy Kutwa. Moja żona leży u państwa na oddziale położniczym, mógłbym porozmawiać z chirurgiem, który ją szył?
Tak, chcę się dowiedzieć ,kiedy może wrócić do domu?
Dobrze poczekam.
— Poszła po lekarza — poinformowałem Jacka, który przerwał wykonywaną pracę i bacznie zaczął mi się przyglądać, jakby od efektu tej rozmowy zależało dalsze jego życie.
— Jerzy Nowak słucham?
— Alojzy Kutwa po tej stronie. Mam takie pytanie do pana, kiedy moja żona wychodzi do domu?
— Jak wszystko będzie dobrze to po Jutrze.
— Tak szybko? — Oskarowo zagrałem zdziwionego jego odpowiedzią.
— No wie pan? Po mistrzowsku ją zeszyłem, chłopiec jest zdrowy i silny, więc, po, co mamy ją trzymać w szpitalu?
— No właśnie, dlatego dzwonię. Sądzę, że w czwartek to zdecydowanie za szybko. Uważam, że trzy dni pobytu w szpitalu to absolutne minimum.
— Rozumiem, że jest pan lekarzem?
— Nie, ale jestem fanem „Dr. House”.
— Ha, ha, ha. Wydaję mi się, że jest pan również satyrykiem.
— Panie doktorze, bardzo pana proszę o ponowne przemyślenie swojej decyzji. — Spróbowałem jeszcze raz przekonać do swojego pomysłu, uprzejmego lekarza — może istnieje jakiś sposób albo trik, dzięki, któremu dałoby radę przetrzymać ją o ten jeden dzień dłużej?
— Myślę, że ‘dwa’ pomogą mi ją podjąć
— Czego dwa?
— Tysiące.
— Ok. Proszę podać mi nr konta, jeszcze dziś przeleję panu pieniądze.
— Proszę. — Po czym przedyktował mi rząd cyferek.
— Dziękuję.
— Za cztery, przetrzymam ją przez tydzień. — Zaproponował po sekundzie.
— Niech pomyślę… dobrze, a na co?
— Zapalenie pochwy, w wyniku porodu w domu, łatwizna.
— Ok. Jutro do szesnastej będzie miał pan pieniądze na koncie. Bardzo mi pan pomoże.
— Czego się nie robi, by zadowolić pacjentów.
— Właśnie — odparłem — do widzenia — powiedziałem i nie czekając na odpowiedź — rozłączyłem się.
— Pijemy?
— Przyniosę kieliszki. — Powiedziałem do Jacka i poszedłem do kuchni.
— Umyj się, bo śmiesznie wyglądasz! — Krzyknął za mną.

— Ha, ha.                                  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz