ZAKUPY
Na
początek poszedłem wziąć prysznic, by zmyć z siebie zapach potu. Kiedy
otworzyłem drzwi prowadzące do łazienki, oczom moim ukazał się królewski widok,
przepięknych, marmurowych kafli. Pomieszczenie to, zostało zaprojektowane
wyłącznie przez Agatę. Było dokładnie takie, jakie sobie wymarzyła. Starodawna,
żeliwna wanna, postawiona na rzeźbionych nogach, obłożona dookoła białym
marmurem. Obok niej, w drewnianej ramie, powiesiliśmy na ścianie, wielkie,
kryształowe lustro. Rama została zaimpregnowana, specjalnym impregnatem, który
miał chronić ją przed wilgocią. Podłoga oraz ściany, obłożone były ciemniejszym
kamieniem.
Wszedłem do
wanny i odkręciłem kurek z ciepłą wodą. Nastawiłem na trzydzieści stopni. Tak,
właśnie taki mieliśmy wypasiony kran. Namydlając się, naturalnie uważałem na
ten nadwyrężony ostatnią nocą organ. Po umyciu się, wyszczotkowałem porządnie swoje
zęby, chcąc pozbyć się wszelkich drobnoustrojów, które mogły znajdować się w
moich ustach.
Po skończonej toalecie, poszedłem
do sypialni i ubrałem się. Założyłem dżinsowe spodnie, bawełnianą koszulę,
koloru beżowego i skórzane buty.
Był miesiąc maj,
ale niestety panująca na zewnątrz – aura, przypominała raczej wczesną jesień
niżeli wczesne lato. Z sekretarzyka wyciągnąłem listę sprawunków i nim udałem
się do sklepu, postanowiłem właściwie je zaplanować.
— Dobra, co my tu w ogóle mamy? —
Powiedziałem do siebie, przy okazji zapalając papierosa. — Pieluchy. — To łatwe.
— Zasypka do pupy. — Hm? To chyba
jest zwykły puder, pomyślałem sobie.
— Chusteczki, krem i maść na odparzenia.
— Mleko. — No to się zaczęło.
Krowie, to ja wiem gdzie kupić, ale gdzie do jasnej cholery mam znaleźć mleko
matki? Kurde, ależ wymyśliła. Wiem! Internet.
Mimo usilnego szukania, na naszych
jak i również zagranicznych stronach, nigdzie nie znalazłem sklepu, który by
takie sprzedawał. Substytuty mleka matki, to i owszem, były.
Lecz o ile znam swoją żonę, to jest
ona ostatnią osobą, która toleruje jakiekolwiek substytuty pokarmów
naturalnych.
— Kurwa mać! — Zakląłem, powiesi
mnie jak tego nie znajdę. Cóż, może w sklepie z artykułami dla niemowląt,
wskażą mi jakiś adres?
— Wózek, nosidełko do samochodu,
łóżeczko oraz pościel. Buteleczki, smoczki i śliniaczki. — Dopiero teraz
dotarło do mnie, że my właściwie nie byliśmy w ogóle, przygotowani na dziecko.
— Pomaluj pokój. — Mam się śmiać? Niby,
na jaki kolor? — Na niebieski. — Doczytałem.
Lista zawierała
jeszcze kilka wytycznych, jednak były to rzeczy, dopiero na za jakiś czas. Wziąłem,
więc klucze, zamknąłem dom i poszedłem do garażu, który znajdował się kilka
metrów od domu. Była to zwykła, blaszana puszka postawiona bezpośrednio na
trawie, ale na moje – nasze potrzeby, w zupełności nam wystarczała. Otworzyłem
kluczem, lekkie, stalowe oraz brązowe drzwi i po chwili moim oczom ukazał się
„on”:
Był to Chrysler 300C 3.0 V6 CRD 218KM, którego wygląd zupełnie nie przypominał lekkich i eleganckich projektów włoskich
stylistów. Karoseria sprawia wrażenie ciężkiej i mocnej. Do tego olbrzymie
18-calowe chromowane koła i atrapa chłodnicy jak z ciężarówki. Auto waży 1,8 t, zatem 218 KM jest mu w
zasadzie bardzo potrzebne by mógł osiągnąć setkę w niecałe dziesięć sekund.
300 C jest bardzo komfortowym pojazdem. Ponad 5-metrowe nadwozie pozwala porównywać przestrzeń w kabinie z europejskimi limuzynami tj. Mercedes klasy S, BMW serii 7, czy Audi A8. Chromowany grill może niektórym przywodzić na myśl nawet Bentleya, czy Rolls Royce'a. Zresztą, jakość wyposażenia, elegancki styl wnętrza i wykończenie nie pozwalają mi na słowa jakiejkolwiek krytyki.
Kabina utrzymana była w czarnej tonacji. Skórzana tapicerka, dwustrefowa automatyczna klimatyzacja oraz – obsługiwane niewielkimi przyciskami w kierownicy – radio z CD i MP3 wraz ze wzmacniaczem Boston Acoustic z 6 głośnikami i zmieniarką na 6 płyt. O elektrycznie podnoszonych szybach nie będę nawet wspominał, gdyż w przypadku tego samochodu byłoby to profanacją.
Tylko dekoracje z drewna orzechowego wymagały dopłaty. Świetnie na jej tle wyglądała stylowa deska rozdzielcza, z zegarami o stylu nawiązującym do tarcz zegarów sprzed 100 lat.
Na szczęście silnik diesla, który jest zainstalowany w tym modelu spala mi tylko około 8 litrów na trasie. Niestety w mieście jest już nieco gorzej. Naturalnie jak przystało na przedstawiciela klasy aut luksusowych – Chrysler 300 C wyposażony był we wszystkie dostępne elektroniczne układy wspomagające. Był, więc ABS z ESP i asystentem hamowania, system kontroli trakcji, czujniki parkowania z tyłu, do tego czołowe poduszki powietrzne, boczne z przodu i z tyłu oraz system ARS otwierający wszystkie zamki i włączający światła po wypadku.
300 C jest bardzo komfortowym pojazdem. Ponad 5-metrowe nadwozie pozwala porównywać przestrzeń w kabinie z europejskimi limuzynami tj. Mercedes klasy S, BMW serii 7, czy Audi A8. Chromowany grill może niektórym przywodzić na myśl nawet Bentleya, czy Rolls Royce'a. Zresztą, jakość wyposażenia, elegancki styl wnętrza i wykończenie nie pozwalają mi na słowa jakiejkolwiek krytyki.
Kabina utrzymana była w czarnej tonacji. Skórzana tapicerka, dwustrefowa automatyczna klimatyzacja oraz – obsługiwane niewielkimi przyciskami w kierownicy – radio z CD i MP3 wraz ze wzmacniaczem Boston Acoustic z 6 głośnikami i zmieniarką na 6 płyt. O elektrycznie podnoszonych szybach nie będę nawet wspominał, gdyż w przypadku tego samochodu byłoby to profanacją.
Tylko dekoracje z drewna orzechowego wymagały dopłaty. Świetnie na jej tle wyglądała stylowa deska rozdzielcza, z zegarami o stylu nawiązującym do tarcz zegarów sprzed 100 lat.
Na szczęście silnik diesla, który jest zainstalowany w tym modelu spala mi tylko około 8 litrów na trasie. Niestety w mieście jest już nieco gorzej. Naturalnie jak przystało na przedstawiciela klasy aut luksusowych – Chrysler 300 C wyposażony był we wszystkie dostępne elektroniczne układy wspomagające. Był, więc ABS z ESP i asystentem hamowania, system kontroli trakcji, czujniki parkowania z tyłu, do tego czołowe poduszki powietrzne, boczne z przodu i z tyłu oraz system ARS otwierający wszystkie zamki i włączający światła po wypadku.
Mój to był piękny, srebrny metalik.
Kulturą pracy silnika, przypominał eleganckiego kulturystę. Mocny, ale cichy.
Zwariowałem na punkcie tego samochodu, jak tylko go zobaczyłem. Trochę jednak
czasu minęło nim go kupiliśmy.
Wsiadłem do
‘fury’ i odpaliłem silnik. Po chwili do moich uszu doszedł charakterystyczny,
aczkolwiek jak dla mnie piękny dźwięk diesla. Kiedy silnik pracował, ja
sięgnąłem ze schowka – znajdującego się naprzeciwko pasażera – amatorski
alkomat. Włączyłem go, po czym przystawiłem plastikowy ustnik do warg, by po
usłyszeniu sygnału gotowości, zacząć w niego dmuchać. Gdzieś mniej więcej po
upływie pięciu sekund, kolejny sygnał dźwiękowy dał mi znać, że czas pomiaru
właśnie się skończył. Odczekałem chwilę i spojrzałem na licznik.
— 1,1 promila — niedobrze kurwa,
pomyślałem sobie — jak pojadę i mnie dupną, to zaliczę areszt jak nic, a nie
daj boże jeszcze spowoduję jakiś wypadek? — E chyba dam sobie dzisiaj z tym
spokój, ewentualnie zobaczę wieczorem — postanowiłem i wyłączyłem samochód.
Wtedy zadzwonił telefon. Wyciągnąłem go z kieszeni i spojrzałem na wyświetlacz.
Żona moja to była:
— Cześć kochanie — odezwałem się do
niej kulturalnie — cóż tam słychać?
— Byłeś już w sklepie?
— Eeee — zaciąłem się z lekka —
właściwie to jeszcze nie.
— To, na co czekasz?! — Krzyknęła
na mnie — kiedy chcesz zrobić zakupy?
— No dzisiaj. — Odparłem
— Masz iść na nie natychmiast!
Rozumiemy się?!
— Kochanie nie krzycz na mnie —
poczułem, że właśnie zrobiłem się czerwony na twarzy — na pewno zdążę je
dzisiaj zrobić, ale może niekoniecznie w tej chwili.
— Co? Oblewało się synka? Jacuś
wpadł?
— No
— Chu… mnie to … mam to w dupie!
Masz jechać do sklepu i kupić mi to, o co ciebie poprosiłam i nie chcę słyszeć,
że jesteś pijany, kontuzjowany, czy też zwyczajnie, kurwa zmęczony! Jasne?
Wyraziłam się dostatecznie zrozumiale?
— Tak kochanie — odpowiedziałem
potulnie — jak sobie życzysz.
— No! To na razie tyle, odezwę się
później! — Krzyknęła, po czym bez pożegnania rozłączyła się. Spojrzałem na
telefon. Cóż mogłem zrobić? Wzdrygnąłem jedynie ramionami, po czym zapaliłem
silnik i wyjechałem z garażu.
Przez całą drogę
do sklepu jechałem jak na szpilkach. Oczywiście włączyłem światła, zapiąłem
pasy bezpieczeństwa i nie przekraczałem dozwolonej prędkości, by w razie jakiś
kontroli drogowych, już z daleka nie wzbudzać podejrzeń. Jak na złość, co
chwila mijałem jadące radiowozy, policjantów z ‘suszarkami’. Zawsze mnie to
zastanawiało, że jak człowiek ma coś na sumieniu, ‘oni’ wyrastają spod ziemi
jak grzyby po deszczu. Też zauważyliście tę prawidłowość? Podczas jazdy
słuchałem radia ze złotymi przebojami, gdyż nowe aranżacje muzyczne jakoś nie
wzbudzały u mnie dreszczy, czy też ekscytującego podniecenia. Stare piosenki,
przynajmniej według mnie posiadały, niosły ze sobą taką emocjonalną siłę, która
uskrzydlała, wprawiała mnie w dobry nastrój. W końcu dotarłem do celu.
Zaparkowałem samochód tuż naprzeciwko głównego wejścia. Wysiadłem z auta i
skierowałem się w jego stronę. Kiedy wlazłem do wewnątrz tego minimalistycznego
‘centrum handlowego’ od razu skierowałem swe kroki do specjalistycznego sklepu,
w którym postanowiłem dokonać zakupów.
Wszedłem do środka
wyżej rzeczonego ‘składu’ i podszedłem do młodej sprzedawczyni, która znudzona
stała za ladą. Na moje oko miała ze dwadzieścia kilka lat, czarne włosy oraz
‘przerysowany’ makijaż na twarzy. Policzki maźnięte na różowo, co sprawiało
wrażenie, jakby cały czas oglądała filmy dla dorosłych, tudzież stale ją by
ktoś podrywał i prawił komplementy. Powieki obłożone zielonym cieniem i obrysowane
czarną kredką. Usta miała pomalowane, że tak się wyrażę – je bitnym czerwonym.
Stanąłem naprzeciw niej, spojrzałem w jej brązowe oczy i nie czekając na
kulturalne z jej strony ‘Dzień dobry, słucham’ – spytałem:
— Potrzebuję pieluchy do dziecka…
— Nie ma. — Odparła, nim zdążyłem
wypluć się do końca.
— A puder i chusteczki?
— Nie ma. — Odpowiedziała, a ja
poczułem się jak Laskowik.
— A co jest?
— Mamy, zabawki, ubranka i wózki. —
Odpowiedziała mi, podirytowana sprzedawczyni.
— Do widzenia. — Syknąłem do niej i
wyszedłem.
Postanowiłem
pójść, zatem na market, gdyż doszedłem do wniosku, że tam na pewno kupię
więcej. Wziąłem duży koszyk i zniknąłem między regałami. Po godzinie chodzenia,
mój koszyk został wypełniony wszystkimi potrzebnymi artykułami spożywczymi.
Czekolady, cukierki i paluszki. Orzechy laskowe, nerkowce i włoskie. Przecież
nie wiedziałem, jakie mu będą smakować. Banany, mandarynki i rodzynki. Soczki z
cukrem ukrytym oraz te z jawnym. Jajka, wędliny (kiełbasy cztery rodzaje,
szynki i boczek), trochę żółtego sera – tak ze cztery kilo, kilka butelek wódki
i zgrzewkę piwa. A nie to ostatnie dla mnie.
Spojrzałem na
listę zakupów i ze smutkiem stwierdziłem, iż żaden z tych artykułów nie
znajdował się na niej, ale wyszedłem z założenia, że Agata specjalnie o nich
nie napisała, licząc zapewne na moją kreatywność. Kiedy dopchałem przyciężkawy
już wózek do regału z pieluchami, stanąłem.
Na paczkach, nie było podanego
wieku ino waga dziecka. Ile on może ważyć do cholery? Agata zasadniczo, nie
jest za silna. Bez trudu dźwiga tak do czterech kilogramów. Dzisiaj, a
właściwie to wczoraj w nocy była zmęczona porodem, i strasznie jej drżały ręce,
więc dziecko mogło ważyć, co najwyżej ze dwa kilo?
Patrzę na rozmiarówkę. Takich
pieluch nie ma!
— Mogę w czymś panu pomóc? —
Zagadała do mnie młoda ekspedientka.
Na pierwszy rzut
oka mogła mieć ze dwadzieścia kilka lat. Tłuste brązowe włosy spięte w kitkę,
oraz przetłuszczona cera, bardzo ją szpeciły. Figurę dziewczyny, również ciężko
było mi ocenić, ponieważ niebieska „firmowa” koszulka skutecznie ją zakrywała,
aczkolwiek była bardziej chuda niż gruba. Miała szaroniebieskie oczy, co
sugerowało mi, że brązowy kolor jej włosów, nie był naturalny. O dziwo tłusta
cera, okazała się czysta, jeżeli chodzi o wągry i pryszcze. Woń, która od niej
zalatywała, była mieszaniną zapachu tanich perfum, potu i nikotyny, palonej
zapewne w zamkniętym pomieszczeniu.
— Tak, może pani. Potrzebuję
pieluchy dla synka, ale tu są tylko same duże rozmiary.
— A ile synek waży?
— No tak ze dwa kilo.
— U! Wcześniak?
— Nie, dlaczego?
— Taki drobniutki?
— Wcale nie drobniutki! Mnie wyglądał
na dużego.
— A kiedy się urodził?
— Dzisiaj. Dzisiaj w nocy.
— Niech pan weźmie te. —
Powiedziała do mnie z uśmiechem i podała mi jakieś Hugis.
— Świetnie, bardzo pani dziękuję —
rzekłem, po czym położyłem podaną mi przez sprzedawczynie paczkę pieluch na
samą górę innych produktów, które zakupiłem wcześniej. Mam jeszcze jeden problem
tak, więc jeśli byłaby pani tak miła i mogła by mi w nim pomóc?
— A, co panu jeszcze potrzeba?
— Potrzebuję mleko matki.
— Zapraszam do tamtego regału. —
Powiedziała i podeszła do półki obok. — Proszę. — Powiedziała podając mi jakieś
pudełko.
— Przy całym szacunku, ale czy
mleko matki nie powinno być, no wie pani, bardziej płynne? Te mi wygląda na
suche.
— Jest suche, bo to jest tylko
substytut.
— To ja takiego nie chcę —
odpowiedziałem oddając jej z powrotem metalową puszkę — proszę mi dać takie
prawdziwe.
— W takim razie po takie musi iść
pan do szpitala. — Odpowiedziała z uśmiechem. No chyba się w końcu wyjaśniło, a
ja głupi szukałem po sklepach.
— Tam dostanę?
— Tak, nawet pozna pan
sprzedawczynię.
— Tzn.?
— Takie mleko, ma pana żona w swoich
piersiach.
— Czyli, że co? Nie ma takiego w
kartonikach?
— Nie proszę pana! Kobiety to nie
krowy, które pasłyby się gdzieś i produkowały mleko. Do szkoły pan nigdy nie
chodził?
— Chodziłem, ale najwidoczniej tę
lekcję przespałem.
— Owszem, w USA są takie banki, w
których matki nadmiar swojego mleka składują, tudzież oddają na rzecz innych
kobiet, ale Polska to nie stany. Jednak proszę się nie martwić, pana żonie na
pewno chodziło o te. — Rzekła z uśmiechem, oddając mi metalowa puszkę. — Swoją
drogą, byłoby chyba lepiej, gdyby przynajmniej do trzeciego miesiąca, pańska
żona karmiła dzidziusia piersią.
— No może i tak, ale ktoś musi
pracować.
— Mam pomysł. Może pan by spróbował?
— Karmić syna piersią?
— Nie! Iść do pracy.
— To nie takie łatwe, zresztą nie
chcę pani zanudzać. Dziękuję bardzo za pomoc.
— Zawszę mogę służyć panu pomocą —
szepnęła rumieniąc się przy tym odrobinę — to mój telefon, w razie potrzeby
proszę dzwonić. — Podała mi niewielką karteczkę z imieniem i nazwiskiem oraz
numerem telefonu, po czym szybko znikła gdzieś między regałami.
— Ok. — odpowiedziałem już
właściwie do siebie. — Kurczę ma się ten zwierzęcy magnetyzm! — Pomyślałem
sobie.
Kiedy dziewczyna
sobie poszła, pchnąłem wózek i skierowałem się w stronę kas. Miałem szczęście,
ponieważ o tym czasie, niema długich kolejek. Stanąłem w najkrótszej.
— Dzień dobry. — Powiedziała do
mnie smutna kasjerka.
— Dzień dobry. Dlaczego jest pani
taka smutna?
— Szkoda gadać. — Odpowiedziała. —
Siedzę tu od szóstej rano i jeszcze nie miałam przerwy.
— Dlaczego?
— Bo jak poprosiłam szefową zmiany
o pięciominutową przerwę, odpowiedziała mi, że z powodu przeważającej liczby
klientów, jest to nie możliwe.
Rozejrzałem się po kasach. Przy
każdej otwartej stało, co najwyżej dwoje klientów.
— O której to było gadzinie?
— Ja wiem? Z pięć minut temu.
— Acha. Ona pracuje w tym samym
sklepie?
— Ha, ha. — Głośno się zaśmiała. —
Tak.
— Może pani nie lubi?
— Najwidoczniej. Mści się.
— Za co? Oczywiście, jeżeli to nie
tajemnica?
— Jej chłopak się do mnie uśmiechnął.
— A to bydle.
— No. Jaką mu zrobiła scenę? Tak na
niego krzyczała, że aż kierownictwo przybiegło sprawdzić, co się dzieje.
— No cóż i tak bywa. Ile płacę?
— 324 zł.
— Proszę. — Powiedziałem i podałem
jej kartę.
— Dziękuję, zielony guzik a
następnie nr Pin.
Dziesięć minut
później, pakowałem zakupy do samochodu. Kiedy skończyłem załadunek, zadzwonił
telefon.
— No cześć skarbie. – Powiedziałem
najbardziej grzecznie jak tylko umiałem, gdy odebrałem połączenie przychodzące,
gdyż nie chciałem ponownie denerwować swojej żony.
— Cześć. Jak ci idą zakupy?
Poradziłeś sobie ze wszystkim?
— W zasadzie dobrze, namieszałaś mi
tylko z tym mlekiem matki, ale jakoś sobie poradziłem.
— Co masz na myśli, mówiąc
namieszałam?
— E tam. Pomyślałem, że ci chodzi o
takie prawdziwe.
— Nie żartuj sobie, poważnie?
— Tak. Za dużo wczoraj wypiłem i
jakoś tak się zakręciłem. Jak się czujesz?
— No z Euzebiuszem jest wszystko w
porządku, tylko ja…
— A kto to?
— Nasz synek.
— A od kiedy ma na imię Euzebiusz?
— Od dzisiaj.
— Wydawało mi się, że miał mieć na
imię Krzysztof?
— No i dobrze mówisz. Wydawało ci
się.
— Nie, nie moja droga, ustalaliśmy
coś i będę się tego trzymał.
— Ma na imię Euzebiusz i tak
zostanie. Ja go urodziłam i tak postanowiłam. Koniec kropka.
— Dobrze, pogadamy w domu. Co z
tobą?
— Na początek, to chciałam cię
przeprosić za tą naszą poprzednią rozmowę … — ok. teraz trochę się przeraziłem
jej stanem psychicznym, ponieważ ona nigdy przedtem za nic mnie nie
przepraszała — wybacz mi, ale jestem mocno porozrywana, do tego chirurg musiał
mnie dociąć, więc pewnie jeszcze kilka dni tu poleżę, chociaż zależy to od tego,
jak szybko będzie się goić rana. Jak wszystko będzie dobrze, to za dwa dni
wyjdę. Będziesz miał czas na przygotowania.
— Chirurg cię dociął. Tzn.?
— No skalpelem wyrównał ranę,
zrobił lekką plastykę, może odrobinę ponaciągał tu i tam. No wiesz, żebym nie
była taka postrzępiona, tylko równa.
— Tak gratisowo?
— Zwariowałeś. Musiałam mu zapłacić
cztery tysiące.
— A skąd je wzięłaś?
— Wiesz, że bez telefonu i karty
kredytowej nigdzie się z domu nie ruszam.
— Zdążyłaś je zabrać?
— No naprawdę, zadajesz pytania,
jakbyś był jeszcze pijany. Jedź do domu i zacznij malować ściany.
Po tych słowach
rozłączyła się. Nie zostało mi nic innego, jak tylko pojechać do domu i zacząć
malowanie.
Droga powrotna zajęła mi kilkadziesiąt minut,
ponieważ nasi drogowcy, kolejny już raz remontowali zniszczoną nawierzchnię
jezdni. Tydzień temu zdarli asfalt, a teraz wylewali nowy, który zapewne za dwa
lata będą zrywać i kłaść ponownie.
Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego
w naszym kraju nie wykonuje się nowych dróg, tylko łata stare? Jednak jak się
nad tym zagadnieniem chwilę zastanowić, to człowiek dochodzi do wniosku, że w
tym szaleństwie jest metoda.
Pomyślicie zapewne, że dostałem
chwilowego udaru, lecz już spieszę z wyjaśnieniem.
Gdybyśmy porządnie, zgodnie ze
sztuką budowlaną, wybudowali ładne szerokie, wielopasmowe autostrady, z
właściwym utwardzeniem, podsypką i warstwą amortyzującą. Czyli takie, jakie
wykonuje się w cywilizowanej europie, to po wybudowaniu wystarczającej sieci
autostrad, drogowcy nie mieliby już, czego remontować, a przynajmniej przez jakieś
kilkadziesiąt lat. Łatając drogi, które i tak za niedługi czas, trzeba będzie
ponownie naprawiać, zapewniają sobie front robót na długie lata. Ponownie z
budżetu państwa czy samorządów, popłyną pieniądze, ludzie będą mieli pracę i
wszyscy, poza kierowcami oczywiście, będą zadowoleni. A wiadomo, że ten
pracownik zadowolony, który ma do swojej emerytury zapewnioną pracę. Na tym
właśnie polega cud Polskich dróg. Myślę, że pozostałe rządy państw nie są na
tyle rozwinięte umysłowo, by pojąć ten ekonomiczny fenomen.
Kiedy już w
końcu do kulałem się do domu, byłem na tyle zmęczony, że postanowiłem zjeść
śniadanie, a w zasadzie to obiad. Miałem ochotę na pizze, ale biorąc pod uwagę
fakt remontów, oraz to, że żadną inną drogą się do mnie nie dojedzie, wizja zjedzenia
zimnej jakoś mnie nie skusiła.
Postanowiłem, więc że zrobię sobie
jajecznicę. Agata ma znajomą, która sprzedaje jej jajka, ale wiecie takie od
tych kurek, które pasą się luzem. Jajka te są znacznie smaczniejsze od tych tzw.
‘fermowych’.
Jedząc
jajecznicę, przygryzając ją świeżutkim pieczywem, układałem sobie w głowie plan
działania. Jak się okazało, moja żona zadbała o to, by niczego mi nie zabrakło.
Miałem przygotowaną puszkę farby, wałek sznurkowy oraz pędzel. Folia do
osłonięcia podłogi, leżała w pokoju, nierozpakowana.
— Bardzo smaczne są te jajka. —
Powiedziałem do siebie w myślach.
Tak, często
rozmawiam sam ze sobą. Jednak jak mówił mi mój stary dobry znajomy, każdy z nas od czasu do
czasu musi porozmawiać z kimś inteligentnym. Jako że, nikogo takiego nie było w
pobliżu, byłem jedynym, z kim mogłem mądrze pogadać.
Kiedy skończyłem
posiłek, poszedłem do sypialni i przebrałem się. Założyłem stare i zniszczone,
jasne, dżinsowe spodnie oraz flanelową koszulę w niebiesko-białą kratkę, która
notabene nosiła na sobie ślady poprzednich remontów.
Poszedłem do
pokoju, którego drzwi wejściowe znajdowały się naprzeciwko kominka.
Rozkładanie foli zajęło mi niecałą
godzinę, ale za to przyklejenie jej do listew podłogowych, za pomocą taśmy
papierowej, okazało się już znacznie bardziej pracochłonne, niż pierwotnie zakładałem.
W końcu po około dwóch godzinach ciężkiej i poniekąd wyczerpującej pracy,
stanąłem w progu drzwi, dumny, niczym Paw z wykonanej przez siebie, roboty.
Naturalnie zapaliłem na tę
okoliczność papierosa. Pięć minut później śrubokrętem podważyłem wieczko, żeby
sprawdzić stan farby, kiedy nagle zadzwoniła moja komórka.
— No witam. — Powiedziałem,
odbierając połączenie, widząc na wyświetlaczu uśmiechniętą mordę Jacka.
— Musisz wypić. — Powiedział mi na
‘dzień dobry’ .
— Już piłem. — Odpowiedziałem.
— Gratulacje — usłyszałem w
słuchawce ‘uśmiechnięty’ głos Jacka — prawdziwy ojciec z ciebie. A, co wypiłeś?
— Kawę.—– Odpowiedziałem. — A
myślałeś, że co?
— Kurwa! — Przeklną głośno — nie
żartuj sobie ze mnie! Będę za dziesięć minut. Zrobimy jakąś flaszkę, pogadamy o
starych czasach.
— Niech będzie, ale najpierw
pomalujemy pokój.
— Jaki pokój?
— Jak to, jaki? No ten dla synka.
Muszę walnąć go świeżą farbą.
— No dobrze… — stęknął mi do
słuchawki — zgadzam się, chociaż zdajesz sobie sprawę z tego, że nie jestem tym
pomysłem, zachwycony?
— Zdaję sobie, ale nic na to nie
poradzę. Agata mnie prosiła…
— Ty musisz wykonać, ha, ha, ha —
zaśmiał się bezczelnie.
— Na razie. — Odparłem chłodno.
— Pa.
Po zakończonej
rozmowie odłożyłem telefon na kominek i wziąłem do ręki puszkę z niebieską
farbą.
— Najpierw trzeba zamieszać. –
Powiedziałem do siebie, czytając skromną instrukcję obsługi, która naklejona
była na opakowaniu. — Po, co mieszać, skoro wystarczy, że wstrząsnę puszką? —
Kolejna, fenomenalna myśl wpadła mi do głowy.
Dwadzieścia
minut później, usłyszałem dzwonek do drzwi. Poszedłem do nich i otworzyłem je.
Na dworze stał wysoki i chudy pan. Krótko przystrzyżone włosy, nieogolona
twarz, z widocznym na dolnej szczęce siniakiem. Stał i gapił się na mnie swoimi
jasnoniebieskimi oczami, zupełnie, jakby zobaczył przed sobą ducha.
— Coś ci nie pasuje? — Spytałem, po
krótkiej chwili, tej permanentnej inwigilacji.
— Dlaczego jesteś niebieski na
twarzy?
— Zainwestowałem w makijaż
permanentny — odpowiedziałem, uśmiechając się szeroko do Jacka — wchodź.
— Widzę że kominek też był u
kosmetyczki — zażartował, gdy wszedł do dużego pokoju i spojrzał na wymurowany
‘mebel’.
— Masz na myśli tę wielką plamę,
tak w połowie wysokości?
— Malujesz pokój, czy kominek? —
Zerknął na mnie podejrzliwym wzrokiem. — Wiem, że syn jest jeszcze mały, ale do
kominka łóżeczka raczej nie zmieścisz.
— Buhahaha… — zaśmiałem się — chcę,
chciałem pomalować pokój… kominkowi dostało się przez przypadek.
— Widzę, że podłodze również?
— A co? Wkurwiała już mnie ta jej
czerwona barwa.
— Ale ścian jeszcze nie tknąłeś? —
Spytał, kiedy wszedł do remontowanego pomieszczenia.
— Nie. I raczej już dzisiaj nie
ruszę. Pomożesz mi sprzątnąć ten bałagan?
— Owszem.
Na moje
szczęście, była to farba akrylowa, rozpuszczalna w wodzie, dlatego zmycie jej z
kominka i podłogi nie było trudnym zadaniem, aczkolwiek nieco pracochłonnym.
— Jak to zrobiłeś? — Zapytał mnie
mój kolega, gdy starał się doprowadzić do poprzedniego koloru stare cegły.
— Chciałem wstrząsnąć puszkę, żeby
wymieszać farbę, ale po twoim telefonie, zapomniałem, że ją częściowo
otworzyłem. Dlatego zawartość puszki, zamiast się wymieszać, opuściła ją.
— Znaczy się, małe czarne w
aerozolu?
— Pechozlol? Tak.
— Agata, kiedy wraca?
— Chuj wie? Chyba pojutrze.
— Nie zdążysz?
— Pytasz, czy wiesz? Poczekaj,
wpadłem właśnie na pewien pomysł. — Odpowiedziałem i wykręciłem nr w telefonie.
— Dzień dobry, nazywam się Alojzy
Kutwa. Moja żona leży u państwa na oddziale położniczym, mógłbym porozmawiać z
chirurgiem, który ją szył?
Tak, chcę się dowiedzieć ,kiedy
może wrócić do domu?
Dobrze poczekam.
— Poszła po lekarza —
poinformowałem Jacka, który przerwał wykonywaną pracę i bacznie zaczął mi się
przyglądać, jakby od efektu tej rozmowy zależało dalsze jego życie.
— Jerzy Nowak słucham?
— Alojzy Kutwa po tej stronie. Mam
takie pytanie do pana, kiedy moja żona wychodzi do domu?
— Jak wszystko będzie dobrze to po Jutrze.
— Tak szybko? — Oskarowo zagrałem
zdziwionego jego odpowiedzią.
— No wie pan? Po mistrzowsku ją
zeszyłem, chłopiec jest zdrowy i silny, więc, po, co mamy ją trzymać w
szpitalu?
— No właśnie, dlatego dzwonię.
Sądzę, że w czwartek to zdecydowanie za szybko. Uważam, że trzy dni pobytu w
szpitalu to absolutne minimum.
— Rozumiem, że jest pan lekarzem?
— Nie, ale jestem fanem „Dr.
House”.
— Ha, ha, ha. Wydaję mi się, że jest
pan również satyrykiem.
— Panie doktorze, bardzo pana
proszę o ponowne przemyślenie swojej decyzji. — Spróbowałem jeszcze raz
przekonać do swojego pomysłu, uprzejmego lekarza — może istnieje jakiś sposób
albo trik, dzięki, któremu dałoby radę przetrzymać ją o ten jeden dzień dłużej?
— Myślę, że ‘dwa’ pomogą mi ją
podjąć
— Czego dwa?
— Tysiące.
— Ok. Proszę podać mi nr konta,
jeszcze dziś przeleję panu pieniądze.
— Proszę. — Po czym przedyktował mi
rząd cyferek.
— Dziękuję.
— Za cztery, przetrzymam ją przez
tydzień. — Zaproponował po sekundzie.
— Niech pomyślę… dobrze, a na co?
— Zapalenie pochwy, w wyniku porodu
w domu, łatwizna.
— Ok. Jutro do szesnastej będzie
miał pan pieniądze na koncie. Bardzo mi pan pomoże.
— Czego się nie robi, by zadowolić
pacjentów.
— Właśnie — odparłem — do widzenia
— powiedziałem i nie czekając na odpowiedź — rozłączyłem się.
— Pijemy?
— Przyniosę kieliszki. —
Powiedziałem do Jacka i poszedłem do kuchni.
— Umyj się, bo śmiesznie wyglądasz!
— Krzyknął za mną.
— Ha, ha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz