SEN
Do kamienicy wróciłem około godziny
czwartej po południu. Podjechałem na miejsce taksówką, gdyż skorzystanie z
komunikacji miejskiej tachając ze sobą sporych gabarytów walizkę jakoś nie za
bardzo mi się uśmiechało. Zapłaciłem za transport, po czym wysiadłem z auta.
Taksówkarz był na tyle miłym usługodawcą, że pomógł mi wytargać moją ciężką
walizkę ze swojego bagażnika. Niestety w zaniesieniu jej na piąte piętro do
mojego mieszkanka pomóc już mi nie chciał, nawet za dodatkową opłatą.
Po
upływie jakiś dziesięciu minut, zmęczony i zdyszany stanąłem przed drzwiami
wejściowymi i po chwili namysłu otworzyłem je. Następnie wszedłem do mieszkania
i skierowałem się do salonu. Walizkę położyłem na różowej sofie i otworzyłem
ją. Ze środka wyciągnąłem opalarkę, oraz laptopa, który służył mi do pisania.
Wyciągnąłem również specjalne drapaczki do zdrapywania farby. Miałem także
kwasek cytrynowy oraz waciki do demakijażu.
Zapewne
zaraz zapytacie, po, co?
Otóż
według mnie jest to najlepszy sposób do wyczyszczenia mosiężnych kranów. Kwasek
cytrynowy czyści z kamienia oraz z rdzy. Tak! Mosiądz również rdzewieje,
podobnie do miedzi (efekt śniedzienia). Najlepiej wyczyścić go kwaskiem
cytrynowym i wacikiem lub watą. Następnie przebrałem się w brudne rzeczy i
poszedłem do łazienki. Kiedy wszedłem do środka skierowałem się do wanny, nad
którą ze ściany wystawał mosiężny kran, a trochę wyżej tuż nad nim przymocowana
była rozeta, na której powieszona została słuchawka. Całość wykonana z wyżej
wymienionego metalu z tym, że bardzo zaśniedziałego. Pokrętła kranu wiszącego
nad wanną wyglądem przypominały słoneczka rysowane przez dzieci w przedszkolu.
Duże kółko z prostymi, odchodzącymi kreskami, które mają symbolizować promienie.
W tym wypadku kółko po środku było mniejsze, a liczba ‘promieni’ wynosiła
dokładnie cztery. Obydwa pokrętła połączono wąskim prostopadłościanem. Do niego
– od dołu – nakrętką przykręcono gumowy wąż zamknięty w mosiężnej spiralnej
obudowie, za pomocą, którego doprowadzana była woda do słuchawki. Wszedłem do
wanny, namoczyłem kwaskiem cytrynowym wacik i zacząłem czyścić baterię. Jest to
bardzo skuteczna metoda, aczkolwiek i ogromnie pracochłonna. Nie mniej, gdy
mosiądz zaczynał odzyskiwać swoją naturalną barwę, wstępowały we mnie nowe siły.
W końcu, po upływie jakiś trzydziestu minut, kran oraz słuchawka lśniły jasnym
złotawym blaskiem. Wówczas nadszedł czas na czyszczenie płytek. Do tego celu
użyłem innego specyfiku, który w pierwszej chwili może wydać się wam najmniej
odpowiednim. Rozcieńczyłem półlitrową butelkę octu w dwóch litrach wody i
rozpocząłem szorowanie. Na pierwszy, że tak powiem ogień poszły ściany. Ścierką
z micro fibry zamoczoną w roztworze tarłem kafelki zmywając z nich zaschnięty
tłuszcz i bród. Dopiero wówczas zauważyłem, że przy styku ścian z sufitem
ciągnął się ozdobny pasek węższych płytek. Wzór, który wydobyłem spod kurzu
przypominał mi położoną winorośl. Być może był to zwykły motyw roślinny, a może
coś więcej, lecz niestety ja ze swoim absolutnym brakiem wiedzy w tym zakresie
nie potrafiłem tego właściwie ocenić. Nie mniej, im więcej pomieszczenia było
wymyte, tym bardziej rozumiałem, dlaczego konserwator zabytków nie chciał się
zgodzić – pod pretekstem remontu – na jej zdewastowanie. Cokół, który biegł na
około łazienki, był w całości nienaruszony. Podobnie rzecz miała się z barwą
kafelków, które dopiero po tym gruntownym oczyszczeniu pokazały się w swym
prawdziwym świetle.
Do
wyczyszczenia pozostał mi jeszcze zlew. Z tej niewielkiej umywalki wystawał
także nieduży kranik. Malutka wylewka sięgająca ledwie za rant, na szczęście
była wygięta w tak delikatny łuk, że woda leciała na sam jej środek. Pokrętła
były takie same jak te w baterii nad wanną, co sugerowało mi, że razem stanowiły
one komplet. Wyczyszczenie jej zajęło mi już nieco mniej czasu. Kiedy wreszcie
skończyłem spojrzałem na zegarek. Była za dziesięć szósta. Postanowiłem wziąć
sobie gorącą kąpiel, by w spokoju się zrelaksować. Wróciłem, zatem z powrotem
do salonu i ściągnąłem z siebie prawie całe ubranie, zostawiając na sobie
jedynie majtki. Następnie zarzuciłem na ramiona biały szlafrok. W prawą dłoń
chwyciłem butelkę koniaku, a w lewą skórzaną saszetkę, w której miałem
pochowane swoje przyrządy kosmetyczne – w tym brzytwę, pędzel do golenia i
szczoteczkę do zębów. Poszedłem do łazienki. Skórzane etui położyłem na
szklanej półce tuż obok lustra nad zlewem, a butelkę koniaku zaraz koło wanny.
Na całe szczęście korek do zatykania odpływu wisiał na łańcuszku przymocowanym
do otworu przelewowego. Zdziwiło mnie trochę to, że bateria ta nie posiadała
osobnej wylewki służącej do napełniania tegoż żeliwnego, że tak powiem
–pojemnika – ale korzystając z załączonej słuchawki też powinienem sobie
poradzić. Odkręciłem kurki i dostosowałem temperaturę wody do własnych upodobań.
Następnie cofnąłem się jeszcze do salonu, gdyż zapomniałem zabrać ze sobą płyn
do kąpieli. Wróciwszy do łazienki wlałem go odrobinę do wody. Zakręciłem
plastykową butelkę i odstawiłem ją na parapecie, po czym usiadłem we wannie, opierając
plecy o jeden z jej brzegów.
W
lewą dłoń chwyciłem szklany pojemnik wypełniony prawie w całości pysznym
alkoholem i przytknąwszy grzbiet szyjki do ust, zrobiłem kilka porządnych
łyków. Zaskoczyło mnie również ciśnienie w kranie, ponieważ wypełnienie wanny
wodą w satysfakcjonującej mnie ilości zajęło dosłownie parę minut. Wówczas
wstałem, zakręciłem kurki i odwiesiłem słuchawkę na swoje miejsce. Usiadłem z
powrotem, zrobiłem jeszcze kolejne dwa łyki koniaku, po czym postawiłem butelkę
na podłodze. Kładąc ręce na rantach wanny, opierając głowę o tylną ściankę
emaliowanego żeliwa, zamknąłem oczy chcąc po delektować się gorącą kąpielą.
Wokół mnie rozchodził się przyjemny zapach ‘męskiego’ kosmetyku, a zmęczone
ciało otaczały gęste ‘chmury’ białej piany.
Nagle, do moich uszu doszedł
delikatny acz charakterystyczny szmer skrzypiącej drewnianej podłogi. Zupełnie
tak, jakby ktoś chodził po mieszkaniu. Najpierw dźwięk pojawił się tuż przy
drzwiach wejściowych, by wraz z upływającym czasem przesuwać się wzdłuż
korytarza, aż do wysokości salonu. Nastawiłem ucha, chcąc się zorientować, czy
mam jakieś omamy słuchowe, czy faktycznie ktoś chodził po moim apartamencie?
Niestety ów szmer był tak cichy, że aż niemożliwym się wydawało, by pochodził
on z mojej kwatery. Przypominał trochę subtelny szum liści poruszanych
wiosennym wietrzykiem. Niby go nie słychać, a za razem masz wrażenie, że
świdruje cię na wskroś.
Przystanął
gdzieś w dużym pokoju. Wówczas pomyślałem sobie, że najprawdopodobniej dobiegał
on do mnie z piętra niżej, ponieważ gdyby to po moim lokum jakiś człowiek
spacerował, słyszałbym go coraz głośniej.
—
Dziwne echo się tu niesie — powiedziałem do samego siebie i sięgnąłem po
flaszkę. Przechyliłem butelkę i upiłem trochę koniaku. Odstawiając ją z
powrotem na podłogę, zerknąłem w stronę drzwi. — Dałbym sobie ściąć głowę, że
je zamykałem. — Pomyślałem, gdy dostrzegłem wąską szparę uchylonego skrzydła.
Raptem
czarny obraz luki zakłóciło białe mignięcie, jakiegoś bliżej nieokreślonego
kształtu, który mógł jednak przypominać szczupłą ludzką postać. Usiadłem
zszokowany.
—
Halo! Jest tam, kto?! — Zawołałem. Na szczęście nikt mi nie odpowiedział. —
Zaczynasz wariować. — Rzekłem do siebie i oparłem z powrotem głowę o brzeg
wanny. Zamknąłem oczy, chcąc tak naprawdę się wreszcie od stresować.
Leżałem
w ciepłej wodzie, pozwalając wygrzać się trzydziestoletnim kościom. Do
pomieszczenia nie dobiegał już ten irytujący dźwięk drewnianej, skrzypiącej
podłogi, ani również żaden inny. Zapanowała absolutna cisza, jakby ktoś
całkowicie wyłączył głos. Szczerze mówiąc zastanawiające było to, że tak nagle
przestały dochodzić do mnie jakiekolwiek odgłosy ulicy. Zaskakiwało również to,
że z reguły w takiej sytuacji słychać w uszach specyficzny pisk, a tu nic takiego
nie miało miejsca. Wrażenie miałem takie jakbym zwyczajnie i zupełnie znienacka
raptownie ogłuchł. Zastanowiwszy się jednak nad tym nieco głębiej, doszedłem do
wniosku, że to nawet lepiej, ponieważ nikt oraz nic mi teraz nie przeszkodzi w
relaksie.
Ułożyłem
się, zatem wygodniej, odetchnąłem głęboko i poczułem nagły powiew chłodnego, by
nie powiedzieć ‘mroźnego’ powietrza.
—
Co jest do jasnej cholery? — Pomyślałem sobie, po czym otworzyłem oczy.
W otwartych do konta prostego
drzwiach ujrzałem młodą kobietę o czarnych oraz długich włosach. Ubrana jedynie
w białą, prześwitującą halkę, spod której widać było niewielkich rozmiarów, jasne
piersi wraz z brązowymi brodawkami i sterczącymi sutkami. Po niżej pępka jawił
się gęsty trójkąt czarnych loczków. Cerę na twarzy miała bladą, chociaż nie
wiem, czy nie lepiej byłoby powiedzieć – białą – na tle, której czarne brwi
oraz rzęsy na powiekach, a także piwne oczy, nadawały jej demonicznego poniekąd
wyglądu. Ręce trzymała spuszczone wzdłuż tułowia, zaciskając przy tym swe
kościste dłonie w pięści. Jej usta były trupio jasne, jakby całkowicie
pozbawione ukrwienia. Stała tak i spoglądała w moją stronę. Prawdę mówiąc nie
wiedziałem jak mam się wówczas zachować? Czy mam zacząć krzyczeć? Czy
zwyczajnie i grzecznie zapytać się, kim ona jest i czego ewentualnie
potrzebuje? Niestety pomimo szczerych chęci nie mogłem się do niej odezwać.
Siedziałem we wannie jak zahipnotyzowany. W pewnym momencie, po upływie
kilkudziesięciu sekund, może minuty tudzież dwóch, dziewczyna przypłynęła do
mnie!
Tak!
Nie
przesłyszeliście się. Dziewczyna pokonała całą drogę dzielącą mnie od drzwi,
nie ruszywszy nawet nogą. Sunęła po płytkach tak, jakby nie chodziła po
podłodze tylko stała na jakimś pasie transmisyjnym. Gdy już dotarła, przystanęła
na chwilę. Na wysokości moich oczu znajdował się jej pępek. Jednak po mimo jej
bliskości, w ogóle nie było czuć zapachu jej ciała. W tamtym momencie pytanie o
jej materializm nasuwało się same. Podniosłem głowę do góry i spojrzałem na jej
twarz. Z początku wydawała się normalna, nie biorąc pod uwagę faktu, że
skierowana była swym obliczem w stronę ściany, która znajdowała się z mojej
prawej strony. Nagle na swym lewym ramieniu poczułem zimny dotyk jej
szponiastej dłoni, która notabene zacisnęła się na nim dość mocno. Następnie
pchnęła mnie do tyłu, aż oparłem się plecami o wannę. Wtedy pochyliła się nade
mną i spojrzała mi w oczy. Patrzyłem na nią z coraz bardziej rosnącym
przerażeniem, lecz gdy jej prawy policzek zaczął gwałtownie zmieniać swoją barwę
z bladej poprzez krwistą aż po ciemno granatową, a jej oko całe naszło krwią,
to już nie wytrzymałem napięcia. Niektórzy z was znają zapewne to uczucie
strachu, które jest na tyle silne, że aż paraliżuje? Kiedy nieznana i nie do
okiełznania zarazem siła wykręca wam trzewia i zaciska swoje zimne palce na
waszym sercu. Właśnie to dopadło mnie w tamtej chwili. Otwarłem usta chcąc
krzyknąć, lub chociażby wezwać pomoc, ale nie mogłem wydobyć z siebie słowa.
Kobieta widząc moje nieudolne próby, wyprostowała się i wykazując nadludzką
wręcz siłę, uniosła moje ciało do góry. Jedną ręką trzymając za ramię, drugą
dotknęła mej twarzy. Zadziwiający był ten rozdźwięk. Z jednej strony miażdżyła
mi bark, a z drugiej swą delikatnością wzbudzała pozytywne emocje. Nie
wiedziałem jak mam ją w tamtej chwili zrozumieć. Wisiałem w powietrzu na tyle
wysoko, bym nie siedział, a jednocześnie na tyle nisko, by ślizgając się
stopami po dnie wanny nie mógł dla nich znaleźć żadnego oparcia. Postanowiłem,
więc że nie zależnie od tego, czy byłem dżentelmenem czy też nie, przyłożę jej
w twarz. Może wówczas zyskałbym, choć mentalną przewagę? Jak pomyślałem tak i
zrobiłem. Dopiero wtenczas, gdy moje zaciśnięte w pięści ręce przeleciały przez
jej obraz nie wyrządzając dziewczynie najmniejszej krzywdy zrozumiałem, z kim
mam do czynienia. W tamtym wszelako momencie znalazłem w sobie na tyle
wystarczającej siły by krzyknąć:
—
Ratunku! Na pomoc!
Zerwałem się, gwałtownie siadając.
Moje wychłodzone ciało otaczała jeszcze zimniejsza woda. Przerażonym wzrokiem
rozglądałem się po pomieszczeniu, energicznie kręcąc głową na wszystkie strony.
Piany w wannie już nie było. Na lustrze, jakie znajdowało się tuż przede mną, a
które zaraz po napuszczeniu gorącej wody całe zaparowało pozostał jedynie
piaskowy osad, który notabene świadczył, o jakości miejskiej oczyszczalni.
Co
ciekawe, drzwi od łazienki były zamknięte. Przetarłem twarz dłonią.
—
Jezu cóż to był za sen? — Pomyślałem sobie. — Dobrze, że to mi się nie
przydarzyło na prawdę. Nagle usłyszałem dzwonek do drzwi. — Ktoś mnie tu
namierzył? — Zastanowiłem się, po czym wstałem i wyszedłem z żeliwnej kadzi. Po
chwili ponownie rozległ się dźwięk dzwonka.
—
Momencik, biorę kąpiel! — Krzyknąłem. — Zaraz otworzę. — Szybko zarzuciłem na
siebie szlafrok, przewiązałem go w pasie i wkładając plastykowe klapki na nogi
wyszedłem z pomieszczenia, naturalnie zabierając ze sobą butelkę koniaku, w
której zostało jeszcze odrobinę alkoholu. Postawiłem ją na stole w pokoju i
skierowałem się w stronę korytarza. Wiszącym na ścianie włącznikiem zapaliłem
światło i podszedłem do drzwi. Były one podwójne i chyba przedwojenne.
Pomalowane na brązowo. Podział ich był niesymetryczny. Węższa część znajdowała
się z mojej prawej strony, patrząc od wewnątrz mieszkania. Szersza była
skrzydłem głównym, zamykającym całość, w którym mniej więcej na wysokości
półtora metra zamontowano sporej średnicy wizjer. Przysunąłem do niego prawy
policzek i zerknąwszy przez niego, wyjrzałem na klatkę schodową. Tuż za nimi
stał niewysoki starszy mężczyzna z szeroką łysiną na głowie oraz długim siwym
wąsem. Na lekko pulchnym i skądinąd czerwonym nosie nosił grube szkła, osadzone
w czarnych i szerokich oprawkach.
Ubrany
w czerwonawy, ale też wyblaknięty sweter, spod którego wystawał mu kołnierzyk
błękitnej koszuli. Ciemne spodnie z tandetnego materiału, które były kiedyś
ważną częścią eleganckiego garnituru. Na nogach zamiast butów miał założone
skórzane góralskie klapki, lecz także i one z pewnością pamiętały już lepsze
czasy. Przekręciłem gałkę od zamka i nacisnąłem klamkę. Drzwi otworzyły się.
Facet spojrzał na mnie i spytał:
—
Wszystko z panem w porządku?
—
A dlaczego pan pyta? — Odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
—
Jestem sąsiadem z naprzeciwka i chwilę temu usłyszałem jak pan woła o pomoc. —
Rzekł, bacznie mi się przy tym przyglądając. ‘Czyżbym krzyczał przez sen, czy
ta moja wątpliwej przyjemności przygoda zdarzyła się naprawdę?’ Zastanowiłem
się. Przyznam szczerze, zaskoczył mnie.
—
Wie pan co? — Powiedziałem. — Przydarzyło mi się przed momentem coś
zaskakującego … — zamilkłem na kilka sekund, spuszczając wzrok. — Ma pan teraz
wolną chwilę? — Zadałem niespodziewane pytanie, spojrzawszy jednocześnie w jego
brązowe oczy, schowane za grubym szkłem.
—
Mam.
—
W takim razie zapraszam na kieliszek koniaku — rzekłem otwierając szerzej
drzwi, zapraszając go w ten sposób do wejścia. Starszy mężczyzna skorzystał z
mojego zaproszenia i wszedł do środka. Poszedłem do dużego pokoju, zaświecając
po drodze światło.
—
Proszę, niech pan sobie usiądzie — powiedziałem dłonią wskazując pierwsze z
brzegu krzesło. — Ja wskoczę tylko do kuchni po jakieś kieliszki. Nie czekając
na odpowiedź, znikłem za drzwiami. Mimo moich usilnych poszukiwań, nie
znalazłem takowych. Na szczęście w szafce obok zlewu namierzyłem dwie
literatki. Opłukałem je z kurzu pod bieżącą wodą, a następnie wytarłem w białą,
bawełnianą ścierkę, którą znalazłem w tym samym miejscu, co szklanki. Wróciłem
do swojego, niespodziewanego gościa i postawiłem przed nim jedno naczynie, a
drugie obok siebie. Następnie nalałem nam po solidnej porcji alkoholu,
rozlewając przy okazji do końca całą zawartość butelki, która w niej została.
Usiadłem naprzeciw niego i rzekłem:
—
To na zdrowie. — Mężczyzna nie odpowiedział mi. Kiwnął jedynie głową i
przyłożywszy rant literatki do ust, jednym niemal haustem wypił połowę swojej
porcji. Odstawił szkło na blat stołu i spytał:
—
Mogę sobie u pana zapalić?
—
Naturalnie — odparłem. — Sam chętnie to zrobię — rzekłem, po czym wstałem i
poszedłem do salonu. Ze stołu sięgnąłem paczkę papierosów i zapalniczkę Zippo.
Gdy wróciłem usiadłem na krześle i wyciągnąłem jednego papierosa. W palce
prawej dłoni chwyciłem ‘amerykański’ przedmiot, który składał się z, dwóch, że
tak powiem oddzielnych części. Dolna – większa – wypełniona była benzyną, a w
niej znajdował się mniejszy taki jak gdyby koszyczek, w którym producent
umieścił knot, dzięki któremu palił się płomień. Żeby go uzyskać należało
pokręcić kółkiem umieszczonym z boku, które trąc o specjalny kamień podawało
iskrę, górna natomiast była mniejsza i pusta w środku, dzięki czemu zamykając
ją, koszyczek z ogniem chował się i płomień gasł. Całą zapalniczkę można było
obsłużyć jednym palcem – kciukiem, co też uczyniłem. Przytknąłem ogień do
czubka papierosa, zaciągnąłem przez filtr odrobinę powietrza i widząc, że tytoń
się zapalił zamknąłem ją.
—
Chce pan? — Spytałem swego gościa.
—
Nie — odparł — moją fajkę odpalam wyłącznie zapałkami. — Nie wiem, dlaczego ale
fajeczkę miał bardzo ‘skromną’, o długości mniej więcej dziesięciu centymetrów
z czarnym ustnikiem, który sięgał mniej więcej do połowy cybuchu.
—
Ładna fajka — pochwaliłem przedmiot — wygląda na jakąś ekskluzywną.
—
Bo taka jest — odpowiedział, po czym ‘za buchał’ dwa razy. W pomieszczeniu
momentalnie dało się wyczuć wiśniowy zapach fajkowego tytoniu. — Ta fajka jest
wykonana z korzeniu wrzośca, który charakteryzuje się niespotykanymi
wcześniej walorami. Fajki zrobione z tego materiału, oczywiście po właściwym
opaleniu, już na zawsze zachowują subtelny aromat pierwszego palonego tytoniu. —
Tu na chwilę przerwał, aby w spokoju puścić kolejnego bucha i począł dalej snuć
swą opowieść. — Korzeń wrzośca zawiera dużo odpornych na wysoką temperaturę
związków krzemu i dlatego mają one długą żywotność. Tylko fajki z czarnego dębu
cechuje większa odporności na przepalenie, ale jednocześnie są one dużo droższe.
Ponad to wrzosiec jest jednocześnie gorszym przewodnikiem ciepła niż na
przykład ceramika, stąd rozgrzana główka fajki nie parzy mi dłoni. Niewątpliwą
zaletą wrzośca jest poniekąd dobra absorpcja wilgoci oraz odporność mechaniczna,
no i oczywiście przepiękny rysunek struktury drewna — w tym momencie tak chwycił
swoją fajkę, bym mógł mu się dokładnie przyjrzeć. Muszę przyznać, że faktycznie
poskręcane słoje, które widniały na cybuchu oraz główce mogły wywierać duże
wrażenie. — Fajki wrzoścowe zaopatruje się najczęściej w ustniki z czarnego
tworzywa sztucznego, a niekiedy z rogu lub jantaru. Mnie niestety nie było stać
na nie i dlatego musiałem kupić z plastykiem.
— Kto je produkuje? — Spytałem, gdyż prawdę mówiąc zainteresowała mnie
opowieść tego starszego pana z siwym wąsem.
— Pierwsza manufaktura wykorzystująca wrzosiec (po francusku ‘la bruyère’, a angielsku ‘briar’) powstała w Saint-Claude w departamencie Jura w 1858 roku.
Wyroby sygnowane nazwą tej miejscowości do dziś zaliczają się do
najlepszych fajek świata. Wytwórnie fajek z wrzośca powstały wkrótce w prawie
całej Europie, a dziś są na całym świecie. Do czołowych pod względem, jakości,
producentów bruyerek należą: Wielka
Brytania, Dania, Niemcy, Włochy, Francja, USA, Kanada, Słowacja i Irlandia. W Polsce fajki z wrzośca zaczęła produkować
w niewielkich ilościach firma Wincentego Swobody z Przemyśla.
—
Cenna rzecz — rzekłem i spojrzałem na swoją zapalniczkę. — Pochwalę się, zatem
moim atrybutem. — Powiedziałem biorąc do ręki złoty przedmiot, na którym
widniał wygrawerowany napis ‘Z okazji osiemnastych urodzin’. — Dostałem ją od
mojej babci z okazji wejścia, że tak powiem w świat dorosłych.
—
Dziwny prezent, jak na osiemnastkę.
—
Moja babcia zawsze bywała ekscentryczna. Nie przypominała takiej zwyczajnej
starszej kobiety, co całymi dniami dzierga swetry na drutach. Ona potrafiła
korzystać z życia, choć to było wypadkową jej pochodzenia.
—
Nie za bardzo pana rozumiem — odparł lekko zdziwiony sąsiad.
—
Pochodziła z rodu, który swymi korzeniami wywodził się z polskiej szlachty i
nie mam tu na myśli tej zaściankowej. Mieszkała na ulicy Bogusławskiego w
starej, przedwojennej kamienicy. Miała swoją służbę, nawet w czasach
komunistycznych. Nigdy nie musiała pracować, zawsze jak u niej bywałem
przyjmowała mnie w staromodnych sukniach dworskich. Na dłoniach nosiła białe
rękawiczki, a papierosy paliła w takich bardzo długich lufkach. Niezależnie od
pogody na dwór wychodziła wyłącznie w parasolce, co w obecnych czasach
wyglądało niekiedy nader dziwacznie, lecz to zdawało się jej nie w ogóle
przeszkadzać.
—
Innymi słowy dama pełną gębą?
—
Ha, ha, ha — zaśmiałem się i zapaliłem kolejnego papierosa. — Rzeczywiście,
można było ją tak nazwać. Niekiedy drażniła mnie ta jej przesadna wyniosłość oraz
to, w jaki sposób odnosiła się do zwykłych ludzi, którzy mieli mniej szczęścia
niż ona i nie urodzili się w szlacheckiej rodzinie. — Po tych słowach chwyciłem
w dłoń literatkę i duszkiem wypiłem jej zawartość. Odstawiwszy opróżnione szkło
z powrotem na blat, odsunąłem krzesło i powiedziałem — moment, wskoczę po
następną butelkę. — Wróciłem po minucie. Usiadłem odkręciłem nakrętkę i nalałem
nam po kolejnej lampce. — Wracając do niej, rzeczywiście żyła lekko, wyniośle i
dumnie, niekiedy nawet zbyt dumnie.
—
Z tego, co pan mówi wnioskuję, że nie ma jej już wśród żywych?
—
Zmarła trzy lata temu.
—
Ze starości czy…
—
Na raka mózgu.
—
To smutne.
—
Chcieliśmy ją ratować, załatwić jej najwybitniejszych lekarzy, którzy mogliby
wdrożyć najlepsze leczenie. Niestety wiązało się to z ogromnymi kosztami.
—
Nie było jej stać?
—
Nie. Koszty operacji neurochirurgicznej, nowoczesnej chemii i/lub radioterapii
przerastały nawet jej możliwości. Wówczas mój ojciec zaproponował, że jej
pomoże. Sprzeda trochę ziemi, którą posiada i dożuci się do wydatków związanych
z leczeniem. Postawił jednak jeden warunek, babcia miała sprzedać swoje
mieszkanie by zebrać pozostałą kwotę.
—
Nie sprzedała?
—
Przynajmniej na początku nie chciała o tym słyszeć. Stwierdziła, że duma jej
nie pozwala. Dopiero, gdy śmierć zajrzała głęboko w oczy, a rak zaczął
gwałtownie się rozwijać, zdecydowała się na ten ruch. Problem polegał jednak na
tym, że nie jest łatwo sprzedać takie mieszkanie i w związku z tym wzięliśmy
kredyt. Dla babci było jednak już za późno i w pół roku się przekręciła.
Zostaliśmy z mieszkaniem, które jak się po czasie okazało wymagało
gigantycznego remontu oraz niespłaconym kredytem. — Wyjaśniłem swojemu gościowi
sytuację do końca i wypiłem nalany do literatki alkohol. Nagle usłyszałem
dzwonek do drzwi. — Przepraszam, pójdę zobaczyć, kogo diabli niosą. — Wstałem i
bardzo chwiejnym krokiem poszedłem do drzwi. Otworzyłem je i wyjrzałem na
zewnątrz. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu nikogo tam nie było. Zamknąłem, więc
je i wróciłem z powrotem. Zdziwił mnie fakt, że sąsiad się gdzieś zapodział,
ale doszedłem do wniosku, że zapewne poszedł skorzystać z ubikacji. Usiadłem
wówczas na zajmowanym przez siebie krześle i postanowiłem, że z kolejną lampką
koniaku zaczekam na niego. W głowie wypity alkohol szumiał mi coraz mocniej,
ledwie mogłem utrzymać ją w pionie…
To wszystko, co pamiętam. Obudził
mnie mój telefon komórkowy, który zostawiłem w salonie. Wstałem i poszedłem po niego.
Biorąc go do ręki zorientowałem się, że to Marek do mnie dzwoni.
—
No halo, słucham — szepnąłem do słuchawki, czując znajome pulsowanie w głowie.
—
Coś tak długo nie odbierał?
—
A spałem. Wczoraj był u mnie sąsiad z naprzeciwka i trochę pochlaliśmy.
—
Jaki sąsiad?! — Spytał mnie krzycząc. — Jarku, jaki sąsiad?!
—
No ten z naprzeciwka, taki łysy z siwym wąsem.
—
Przecież to jest niemożliwe.
—
Dlaczego?
— Bo w tej klatce ty
pierwszy kupiłeś mieszkanie, reszta jest jeszcze w remoncie lub dopiero, co zostanie
wystawiona na sprzedaż. — W tym momencie telefon wypadł mi z dłoni.